Jak kupuję w szmateksach

Kiedy przebywałam na rubieżach świata, uciekałam przed wampirami i balansowałam na krawędzi Azji i Europy w tych moich wszystkich przygodach brakowało mi jednej rdzennie polskiej rzeczy - szmateksów.

Teoretycznie w Cluj była cała masa 2nd handów (a sądząc po stanie ubrań nawet i 3rd handów), ale raz, że jakoś nic nie trafiało w mój gust, a dwa, że ceny właściwie były takie same jak w sieciówkach (a bywało i drożej). Nietrudno się domyślić, że płacenie 15 lei za koszulkę pożółkłą pod pachami uśmiechało mi się średnio.

W Erywaniu z kolei znalazłam jeden 2nd hand. Prowadzony zresztą przez stolarza, który przy okazji sprzedawał w nim też meble.* Niestety, wybór ubrań również nie zachęcał (chociaż meble były spoko).

Aż w końcu wróciłam do kraju i pierwsze, co zrobiłam (no dobra, drugie. Pierwszy był prysznic), to poleciałam "na szmaty".

"Z odzysku" - spódnica i sweter. Fot. Klipiec
I teraz przechodzimy do części "Jak kupuję w szmateksach". Celowo nie "Jak kupować w szmateksach" bo jestem bardzo daleka od dawaniu komuś dobrych rad i uczenia go jak żyć. Ba, sama powinnam zacząć odkładać na leczenie (kłaniają się dwa camelowe płaszcze 80% wełny w składzie każdy). Jednak pewien zespół filtrów pozwala mi zachować przynajmniej pozory zdrowego rozsądku i sprawić, że ubrania wciąż mieszczą mi się w szafie (przepraszam, w szafach. I pojemniku na pościel).

1) Kupuję tylko w tych sekyndhendach, które mają "dni za złotówkę" i staram się do nich nie wchodzić w dni "normalne". Dzięki temu wciąż mam za co jeść. Wyjątek stanowią sytuacje, kiedy szukam czegoś konkretnego, a i wtedy biorę ze sobą powiedzmy 20 zł, żeby nie wyjść z kolejną boho-sukienką, która w środku zimy potrzebna mi jest jak chomikowi siodło.

2) Wybieram tylko te rzeczy, za które byłabym skłonna zapłacić normalną cenę. No dobra, cenę po 70% obniżce.

Właściwie wszystko poza torbą i butami.
W gratisie trzaskający mróz w Tibilissi.
3) Nawet wtedy patrzę na skład. Przykładowo jestem na tyle rozpuszczona, że nie zapłacę tej złotówki lub dwóch za poliester czy akryl. Szczęśliwie jako pierwsza wnuczka krawca zostałam przeszkolona w zakresie oceniania tkanin na oko i po dotyku. :)

Zdjęcie z wczoraj.
Jeden z legendarnych płaszczy
(spódnica też znalazła u mnie szczęśliwy dom).
Zdjęcie robione odpryskiem kafelka.

4) Kiedy skład jest w porządku, patrzę na jakość szwów i ewentualne uszczerbki na urodzie. Jeżeli jest ok, a uszczerbki na tyle nieznaczne, że jestem w stanie sama je naprawić przy użyciu metod manualnych, biorę.


Oprócz tego kupuję tylko to, o czym wiem, że NA PEWNO będę to nosić i mam z czym zestawić oraz idealnie na mnie leży.

Co oczywiście nie oznacza, że zachowuję zdrowy rozsądek (patrz dwa camelowe płaszcze). :)

*Ormianie są narodem wielu talentów i rzadko kiedy ograniczają się do jednej profesji. I tak na przykład moja teściowa jest kosmetologiem, psychologiem i robi piękne lalki, przyszły mąż jest dyplomowanym artystą-malarzem, aktorem, reżyserem i hobbystycznie naprawia komputery przy użyciu scyzoryka i zapalniczki, a znajoma studentka turystyki trenuje też skautów i uczy się wyrabiać srebrną biżuterię, dorabiając sobie przy okazji w biurze tłumaczeń.

Komentarze

  1. Ja dopiero uczę się kupować w SH. Nigdy tam nic nie widziałam, miałam wrażenie, że jedyne, co dane mi będzie w nich spotkać to syf, kiła i mogiła. Któregoś dnia jednak, przyszło olśnienie. Myślę, że po prostu schludny wygląd konkretnego sklepu "odczarował" zjawisko. Tylko te sukienki boho w środku zimy - jakoś tak same wpadają do koszyka, cholera ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Też tak miałam. :D Bardzo długo wydawało mi się, że to jest jakaś wiedza tajemna, aż w końcu zamieszkałam z fanem lumpeksów i chyba przejęłam odrobinę jego talentu przez osmozę (talent w stylu: "wełniany płaszcz z metkami od Hugo Bossa za 20 złotych").

      Usuń
  2. Lumpeksy, miejsca, gdzie święta trwają cały rok.
    Moje najulubieńsze znajdują się w małych miasteczkach na Węgrzech (wszystko wygląda jak z trzeciej ręki, ale przekopanie stosów ubrań pozwala odkryć niesamowite perełki za bezcen), za to w Anglii co chwila pojawiają się plakaty reklamujące wyprzedaż używanych ubrań vintage. A jak wintydż, to wintydż, 15 funtów za kilogram.

    Dzięki za post!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O widzisz, do węgierskich nie dotarłam! :D W Hiszpanii też były "vintage shopy", do których strach było wejść (swoją drogą może tradycyjny polski lump zapełniłby jakąś niszę na rynku europejskim?). Mi się trafiły tutaj, na granicy z Białorusią, dwa naprawdę zacne i dziś na przykład borykam się z problemem, czy kupić trzeci płaszcz tylko dlatego, że jest z Benettona. :P

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty