Powtórka z "Testu na inteligencję"

Słowo wstępu:
Kiedyś, dawno temu, prowadziłam bloga na onecie. Dzisiaj sobie o nim przypomniałam, a przy okazji odkryłam, że niektóre ze znajdujących się na nim tekstów do czegoś się nadają! Jak na przykład ten prezentowany poniżej. Ponieważ od czasu jego publikacji minęły już ponad dwa lata, to parę rzeczy się zmieniło - miasto w którym mieszkam, chłopak z którym jestem, grupa w której trenuję oraz staż treningowy. Po drodze przeszłam też lekki, capoeirowy kryzys, a także poszerzyłam sportowe zainteresowania o wspinaczkę. Nie zmienia to jednak  faktu, że sztuki walki były, są i będą ważną częścią mojej, dość nudnej poza tym, egzystencji. ;) Zatem jeżeli ktoś się zastanawia, czym się różnią sztuki walki od basenu, to zapraszam do lektury!

A. D. 06.02.2012

Sztuki walki a basen – znajdź przynajmniej trzy różnice.
Z lekkim wstydem przyznaję, że poszłam na capoeirę, bo nie mogłam na siebie patrzeć w lustrze. Budowę miałam, co prawda, normalną, ale nie czułam się komfortowo ze skórą brzucha wyglądającą jak mandarynka na przecenie.
Basen mnie nudził, siłownia mnie nudziła, bieganie mnie nudziło. Chciałam coś tańczyć, ale ceny kursów są w Łodzi odstraszające dla biednego studenta. Szczęśliwie przypomniało mi się, że kiedyś dawno temu w liceum zakochałam się w Marku Dacascosie, więc jeszcze raz obejrzałam Only the Strong i uznałam, że capoeira może być tym, czego szukam.
I tak już drugi rok chodzę poobijana, mam pozdzierane stopy i znikome życie prywatne bo: „Nie mogę, mam trening”. W zamian mogę nosić co chcę, jeść co chcę (w rozsądnych ilościach), nauczyłam się grać na trzech instrumentach oraz śpiewać i porozumiewać się na poziomie „Kali jeść, Kali pić, Kali później, nie chcieć mu się”  po portugalsku.
Czasem wpadam w głęboką depresję i dochodzę do wniosku, że jestem za stara i to wszystko jest bez sensu, ale wtedy na pomoc przychodzi mi totalny zanik kultury fizycznej wśród młodzieży (czyt. początkujący w wieku licealnym, których koordynację ruchową zdecydowanie przerasta robienie pajacyków).
Dla przykładu; idąc na capoeirę umiałam jako tako zrobić gwiazdę, mostek, szpagat i stanąć na rękach, chociaż mój sportowy duch od dwóch lat znajdował się w totalnej atrofii, truty alkoholem i dymem papierosowym. I zawsze umiejętności te wydawały mi się zupełnie naturalne oraz nie rozumiałam, dlaczego inne dzieci tak nie potrafią. Co ciekawe, z wf-u wcale orłem nie byłam, bo nienawidziłam szczerze wszelkich gier zespołowych, a tak niestety na ogół wf u nas wyglądał* (jedyne co, to do tej pory jestem cennym zawodnikiem w siatkówce, bo umiem wygrać set na samych serwach. Nie serwuję ani wysoko, ani mocno, ani nawet poprawnie, ale za to bardzo chaotycznie). Dopóki nie poszłam do liceum i nie odkryłam sekcji akrobatycznej. 
Gdy rozpoczęłam treningi, z rdzy oskrobałam się po dwóch miesiącach.
I tutaj przechodzimy do meritum. Czym się różnią sztuki walki od basenu? Na basen chodzimy rekreacyjnie, raz na tydzień, raz na dwa, z psiaciółką, żeby pogadać, poblokować tor, a później krzyczeć na wagę, że pokazuje zły wynik.
A sztuka walki, jak każdy rzeczownik z końcówką żeńską, jest wymagająca. Żeby coś osiągnąć w sztukach walki potrzeba CZASU. Oczywiście, żeby osiągnąć coś w czymkolwiek potrzeba czasu, ale sztuki walki, taniec czy akrobatyka są pod tym względem wyjątkowo kapryśne. Na początku nic nie wychodzi, ale jeśli się nie zniechęcimy, to stopniowo pojawi się najpierw koordynacja, później siła, a po niej technika. Jasne, że do tej pory płaczę, kiedy widzę moje nagrania z rodas, ale już nie tak bardzo jak rok czy półtora temu. Przyznaję, że z przygotowaniem baletowym i akrobatycznym (oraz znajomością tematu, jakim jest capoeira) miałam zdecydowanie łatwiejszy start, niż jakieś pisklątko, które całe dzieciństwo miało lewe zwolnienie z wf-u z powodu cefalargii czy jakiejś innej dezynterii. Ale widziałam takie osoby, jak po roku ruszały się już całkiem znośnie, a później wszelkie różnice się wyrównywały i teraz idziemy łeb w łeb. 
Czy raczej szlibyśmy, gdyby się nagle nie zniechęciły.
Patrzę na to i ze smutkiem stwierdzam, że kiedy pojawia się jakaś przeszkoda, coś wymaga zwiększonego wysiłku czy choćby dojechania kawałek dalej w inne miejsce na trening, ludzie rezygnują. Z czegoś, co podobno kiedyś tak strasznie uwielbiali. Można mi zarzucić, że dobrze mi mówić, bo chodzę z trenerem, ale w końcu nie mam teleportu na treningi (a mieszkam tam, gdzie śpi autobus**) i czasem muszę dojechać do Wiśniowej Góry, co zajmuje mi dobre półtora godziny, a już naprawdę często muszę z niej wrócić w niedzielę wieczorem (ile można nadużywać gościnności bogu ducha winnych rodziców AMONSa). Nie przeczę, że posiadanie chłopaka, który w tym siedzi (w dodatku tak dobrego w capoeira) jest dodatkową motywacją, ale samo to uzależnia. W tym momencie jedyną rzeczą, której żałuję, jest to, że nie zaczęłam wcześniej. Ale z drugiej strony wiem, że istnieją osoby, które zaczęły dużo później ode mnie i zaszły naprawdę wysoko. Zdaję sobie sprawę, że kiedyś dopadną mnie ograniczenia (mam wadę stawów i problemy z krążeniem), ale jeszcze nie teraz.
* „Dajcie im jakąś piłkę i chodźmy na kawę do kantorka. Mam zdjęcia Jacusia i Agatki z wczasów w Ciechocinku”.
** Nie, nie na dworcu. Blisko zajezdni czy też przy ‚krańcówce’, jak to się z łódzka mawia.
 
 
P.S. Stwierdziłam, że już nie chcę być blogerką stricte kosmetyczną, a na prowadzenie kilku różnych blogów zwyczajnie nie mam siły. Niech żyje kobieca konsekwencja! :D

Komentarze

Popularne posty