Przetrwalnik - czyli z Blackberry wśród wampirów: cz. I "Włajaż, włajaż"

Kochany Pamiętniczku.
Już od niedzieli przebywam w Rumunii. Jest ciepło, a z każdym na ulicy da się porozumieć po angielski. Zacznę jednak może od początku, czyli od mojej epickiej podróży do kraju wina i Drakuli.

Jak się dostać do Kluż-Napoka? Ja poczyniłam to przy użyciu Lux Expressu do Budapesztu i czegoś, na co we Francji wołaliśmy kamionka. Mój wyjazd rozpoczął się o 4 rano z dworca w Krakowie, gdzie zawieźli mnie kochający rodzice. Szczęśliwie wsiadłam do autobusu razem z moimi prawdopodobnie trzydziestoma kilogramami bagażu i szczęśliwie zapadłam w błogi sen. Obudziłam się na chwilkę na Słowacji, która w sumie wyglądała jak Narnia w "Lwie, Czarownicy i starej szafie", po czym uznałam, że te tony śniegu to mi się na pewno przywidziały w sennym majaku i znów odpłynęłam. Obudziłam się dopiero w Budapeszcie. Zarzuciłam na siebie wszystkie moje torby, złapałam walizkę i poleciałam na dworzec Nepliget, bo te tony śniegu na Słowacji, jak się okazało, wcale mi się nie przywidziały i mieliśmy przez nie spore opóźnienie.

No to dobiegłam na ten Nepliget, rozważając po drodze, czy z takim skillem do biegania z dużym obciążeniem nie powinnam zostać strażakiem, stanęłam i zgłupiałam. Nigdzie żadnego autobusu do Kluża niet. Ani ćwierć. Poszłam sobie na parter szukać informacji (wciąż z bagażem), gdzie niemiła pani poinformowała mnie, że informacja jest na górze. Poszłam więc na górę (wciąż z bagażem), gdzie równie niemiła pani poinformowała  mnie, że najbliższy autobus do Kluża odjeżdża we wtorek, a tak poza tym to nie może mi pomóc. Postanowiłam zatrzymać pytanie "To od czego tu siedzisz" dla siebie. Podziękowałam zdawkowo i rozważyłam wpadnięcie w panikę. No ale nie miałam czasu, bo według enigmatycznych informacji przewoźnika mój autobus do Kluża odjeżdżał za trzydzieści minut, a ja wciąż nie wiedziałam, gdzie go szukać. 

Siadłam więc sobie na ławeczce, złapałam dworcowe wi-fi i sprawdziłam maila. Piętnaście razy. Potem sprawdziłam stronę przewoźnika i WRESZCIE odkryłam, że autobus odjeżdża z parkingu NA PRZECIWKO dworca Nepliget. Miałam dwadzieścia minut. Zdecydowanie powinnam podejść do tego egzaminu strażackiego.

Na parkingu znalazłam autobus, który wyglądał przyzwoicie. Podeszłam do kierowcy uprzejmie pytając "Quo vadis?", a on mi  na to, że na Ukrainę. Zrobiło mi się trochę smutno. Na szczęście obok autobusu stała dwójka sympatycznych Ukraińców, para mieszana, która zainteresowała się moim losem. Pożaliłam się, pogadałam, pośmiałam i pobiegłam szukać dalej. I jak już obiegłam cały parking w kółko i zostało mi ostatnie pięć minut miły ukraiński pan mnie dogonił i mi powiedział, że znalazł dla mnie te autobusy. Nie rzuciłam mu się ze szczęścia na szyję tyko dlatego, że wisiał na mnie bagaż będący równowartością połowy mojej masy ciała i nie chciałam mu zrobić krzywdy (panu, nie bagażowi). Pobiegłam do tych autobusów, które okazały się nieco większymi samochodami, i pytam pana, czy do Kluża i za ile. A pan mi na to, że nie ma miejsc. Już miałam usiąść i zapłakać, ale pan szybko dorzucił, że następny busik za półtora godziny (a właściwie nie on, tylko moja nowa rumuńska koleżanka, którą z tego miejsca serdecznie pozdrawiam). Otarłam więc łzy, odpaliłam fajkę i uznałam, że nie jest źle, po czym pan (ustami I.) powiedział, że w sumie to miejsce się znalazło (zawsze wierzyłam w magiczną moc zapalenia papierosa. Autobusy przyjeżdżają, mama wraca niespodziewanie wcześniej z pracy, okazja na ulicy się zatrzymuje, no wszystko się zdarza, jak się zapali papierosa). Wsiadłam zatem do tej kamionki i dałam się powieźć ku Karpatom.

Po drodze z ciekawszych wydarzeń to mieliśmy postój na węgierskiej stacji benzynowej, gdzie mieli komputer z internetem na żetony, albo może i nawet korbkę, oraz na rumuńskiej stacji, która była śliczna, czysta, a wi-fi działało tam lepiej niż u mnie w domu (co nie jest żadnym osiągnięciem tak między nami).
Węgierski zajazd z internetem na korbkę.

Na miejscu, w Klużu, pan wyrzucił mnie na jakimś placu (jak się okazało, był to plac Unirii), I. pomogła mi z bagażami i wsadziła do taksówki. 

Unirii Piata na którym w ciągu ostatnich dwóch dni byłam już jakieś piętnaście razy.  Źródło

I tutaj rozpiszę się jeszcze o rumuńskim panu taksówkarzu. Co prawda miał minę cały czas, jakbym mu matkę harmonią zatłukła i nie mówił po angielsku, ale odwiózł mnie pod dom, a kiedy okazało się, że nie ma mi wydać ze stu lei, podwiózł mnie pod sklep, a potem z powrotem pod blok i nie policzył mi za to ani jednego rumuńskiego grosza ekstra. I jeszcze pomógł z bagażami! Szczęśliwa wtargałam zatem moje bagaże pod daszek, omal nie skręcając przy tym nogi, wpisałam numer mieszkania (na szczęście chłopcy opisali swoją skrzynkę pocztową) i... Pocałowałam klamkę.

Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty