And then we danced...
Minęło już prawie trzy miesiące, odkąd mój mąż... Były mąż (uczmy się adekwatnej nomenklatury) uznał, że małżeństwo mu nie służy, więc chciałabym sobie zrobić krótkie podsumowanie tego wspaniałego okresu.
Pierwszy miesiąc to była absolutna kolejka górska. Miałam wrażenie, że mój układ nerwowy został spalony na żużel. Kortyzol sprawił, że hormony wystrzeliły w kosmos. Przy życiu trzymała mnie siostra, szwagier i koty, które za każdym razem, kiedy chciałam sobie popłakać, zaczynały żreć plastik.
Poza tym oczywiście paliłam dopaminę, chodząc na treningi, spacerując i odmawiając nowennę pompejańską, bo chociaż nie jestem szczególnie prokościelna, to jednak moje katolickie wychowanie zostawiło na mojej psychice ślady na tyle głębokie, że za każdym razem, kiedy dzieje się w moim życiu jakiś huragan, szukam ukojenia w powtarzalności modlitwy i ciszy pustych kościołów (tldr - jak trwoga, to do Boga).
Wszystko to pomogło jak złoto.
Drugim krokiem był powrót do domu i wyprowadzka na własne śmieci. Ogarnięcie swojego mieszkania, gdzie jestem sobie zupełnie sama, okazało się zbawienne dla tej nieszczęsnej zwęglonej frytki, która została z mojego mózgu i wszystkich neuronów. Powtarzalność, cisza, spokój, małe rytuały, sekretna wiedza na temat tego, gdzie są, do licha, moje cholerne majtki, sprawiły, że układ nerwowy zaczął wypuszczać delikatne zielone pączki i wracać do względnej równowagi. Wciąż chodziłam na spacery, wciąż klepałam różańce, poza tym zaczęłam powoli robić proste małe rzeczy, które przywracały mi poczucie kontroli. Fryzjer, dentysta, nauka nowego języka. Odkrywałam ze zdziwieniem, że świat się kręci, a ja z nim. I że osią jestem ja, a nie mój mąż. To znaczy były mąż.
Krok trzeci - samodzielna podróż na Cypr. To było tak; moja nauczycielka ormiańskiego spytała, czy chciałabym lecieć z nią na Cypr, a ja uznałam, że w sumie i tak nie mam nic lepszego do roboty.* Kupiłam więc loty, zabukowałam nocleg, na koniec nawet dostałam urlop i fru - poleciałam. I przeżyłam. Okazuje się, że z odrobiną angielskiego, pakietem internetu w telefonie i uśmiechem człowiek sobie znakomicie poradzi w każdych warunkach.
Tak jakbym tego wcześniej nie wiedziała. A przecież wiedziałam, tylko że wyszłam za mąż. I na tym poprzestanę.
Koniec końców wszystko to uświadomiło mi, że samej mi lepiej. Po prostu lepiej. W końcu czuję, że oddycham. Nagle mam czystą głowę. Mogę robić, co chcę i nikogo nie muszę pytać o zdanie, czy wręcz o pozwolenie.
Jestem szczęśliwa.
Ojej.
*Mam niski próg zgody. W stylu:
- Co robisz?
- Piję wódkę.
- Namówiłeś mnie!**
**Nie piję wódki. To tylko przykład.
Komentarze
Prześlij komentarz