Farsa polsko-ormiańska - czyli rozwodu nie będzie cz. 4

Źródło: palestrapolska

Wpis zawiera wyrażenia powszechnie uznawane za niecenzuralne, za które przepraszam, ale które jakoś tak same wypłynęły mi spod palców na wspomnienie tej pierwszej i, miejmy nadzieję, ostatniej przygody z polskim sądownictwem, które (i tutaj pozwolę sobie na drobny wtręt polityczny) potrzebuje podpalenia, zaorania i zaczęcia na nowo.

Kochany pamiętniczku.

Nadszedł wielki dzień - 28 czerwca, więc ubrałam się dla odmiany jak dorosły człowiek i poszliśmy na rozprawę.

Niestety, jak już wspominałam wcześniej, w naszym pięknym kraju ślub z osobą ormiańskiego pochodzenia (przy czym nie wiem, jak to wygląda w przypadku innych krajów niestowarzyszonych) musi zostać poprzedzony rozprawą, w trakcie której sędzia, który widzi daną parę pierwszy raz na oczy, decyduje, czy obywatel polski jest na tyle poczytalny, żeby wyjść za mąż za obcokrajowca i vice versa.

Czyli było trochę stresująco.

No nic, dotarliśmy do sądu, siedliśmy sobie na ławeczce, pogadaliśmy z naszym tłumaczem. Tłumacz był bardzo spoko, pocieszył nas, że nie tylko Ormianie muszą przechodzić przez taką szopkę, ale Amerykanie też. Proces oczywiście opóźnił się o jakieś 20 minut (przecież to nie sąd płaci za godzinę pracy tłumacza, prawda?). W końcu weszliśmy na salę, pani sędzina PRZY NAS zapoznała się z materiałami dowodowymi i oznajmiła, że W SUMIE TO MOŻNA BY TĘ ROZPRAWĘ POPROWADZIĆ PO ROSYJSKU. 

Fakt, że mi wtedy nic nie pękło ani niczym nie rzuciłam w wysoki sąd świadczy o moim doskonałym zdrowiu  psychofizycznym i nienagannym samoopanowaniu. Na szczęście nasz tłumacz był na tyle rozgarnięty, żeby nie tłumaczyć tej luźnej uwagi.

Sama rozprawa ograniczyła się praktycznie do sprawdzenia, czy Indianin na pewno nie prowadzi podwójnego życia oraz skąd się wziął w Polsce, czy jest zdrowy psychicznie i gdzie planujemy żyć. Później pani sędzina spytała mnie mniej więcej o to samo, plus wypytała o stosunki z indiańską rodziną, moje wykształcenie, zawód, wiek i czy jestem całkowicie pewna, że po wyprowadzce do Armenii nie odkryję, że czekają tam na Narka stęsknione dziatki i wkurwiona żona. Westchnęłam ciężko (oczywiście w duchu) i powiedziałam pani sędzinie, że dostaliśmy w Armenii papier na bezżenność Narka, który tutaj okazał się być nieuznawany, więc chyba nie ma lepszego dowodu, a pani sędzina na to: "A to mają to państwo przetłumaczone i załączone w materiale dowodowym?".
...
Na takie dictum odparłam, że "No kurwa nie, bo powiedzieliście, że możemy to sobie wrzucić do wychodka i na to nasikać", tylko wiesz kochany pamiętniczku, grzeczniej. Dużo grzeczniej.

W końcu pani sędzina łaskawie oznajmiła, że nie widzi przeszkód, jeśli chodzi o zdrowie mentalne nie odstajemy od normy i jak już bardzo musimy, to możemy się pobrać, ale tak na wszelki wypadek dają nam trzy tygodnie na apelację od wyroku. 

Przy czym zapowiedziałam Indianinowi, że jak ma ochotę apelować, to droga wolna, ale ja już z nim po żadnych sądach nie będę się włóczyć.


Komentarze

Popularne posty