Piekielny autobus, pogromczyni transportu publicznego i festiwal uprzejmości*

To akurat nie autobus, tylko marszrutka. Jeśli kiedyś będziecie w Armenii, koniecznie musicie sobie zrobić zdjęcie w marszrutce. No, przynajmniej spróbować.


Uczenie się od nowa podstawowych czynności to jeden z nieodłącznych elementów przeprowadzki w nowe miejsce. 

Do rzeczy, których się uczę, możemy zaliczyć pisanie, czytanie, mówienie, przechodzenie przez ulicę (każdy kto kiedykolwiek był na Bliskim Wschodzie albo chociaż w Rumunii mnie zrozumie), a także - korzystanie z transportu publicznego. 

Nauka jazdy autobusem i metoda małych kroków


Autobusy w Erywaniu to takie dziwne byty, których wszędzie pełno, ale zawsze są zapchane po korek, a kiedy potrzebujesz tego jednego konkretnego, to go nie ma. Czyli w sumie właśnie opisałam autobusy gdziekolwiek indziej, prawda? Na próżno też szukać jakiejkolwiek logiki czy choćby rozkładu jazdy, który objaśniałby, jak się nimi posługiwać. Miejscowi wiedzą, a przyjezdni mogą sobie skorzystać z taksówki, przy czym prawdopodobnie, z racji-karnacji, trzykrotnie za nią przepłacą, o ile w ogóle dogadają się z kierowcą (taksówki w Erywaniu to jest w ogóle materiał na osobny wpis, bo o ile dobrze zrozumiałam mojego męża, to Erywańczykom bardzo spodobała się instytucja ubera, więc mają już trzy serwisy działające na tej zasadzie i ciągle powstają nowe).

Ja nie przepłacałam, bo mam rdzennego męża, ale też poleganie na mężu w każdej sytuacji logistycznej zaczęło być uciążliwe, więc po kilku prośbach, groźbach i szantażu płaczem w końcu udało się wymusić "Naukę jazdy autobusem". Ponieważ jestem zwolenniczką metody małych kroków (czyt. bardzo wolno przyswajam wszelką praktyczną wiedzę), ogarniam na razie trasę dom - hamalsaran (orm. "uczelnia"). Jak wyglądała moja pierwsza niewielka włóczęga? Już śpieszę donieść.

Autobus od tyłu. Wiem, było na fb, ale innego nie zdążyłam zrobić, bo większość zdjęć powstaje telefonem męża, bo mój jest do niczego, no i prosiłam go, żeby zrobił, a on nie zrobił, więc podsumowując - to wszystko jego wina (męża, nie telefonu. Chociaż telefonu też. Wszystkich tylko nie moja). :c

Logistyczna odyseja i autobusowy savoir vivre


Pewnego jesiennego słonecznego popołudnia spakowałam plecaczek, ucałowałam męża i wyszłam z domu. Założenie było proste - wsiąść w odpowiedni autobus, przejść określony dystans i nie spóźnić się (po raz pierwszy w mojej naukowej ormiańskiej karierze) na zajęcia. Pierwsza niedogodność pojawiła się już na przystanku.
Wiedziałam, że mam wsiąść w autobus nr 35. Okazało się, że z mojego przystanku nie odjeżdża autobus nr 35. Lekko spanikowana zadzwoniłam do męża, który powiedział, że spoko, to normalne i mam czekać. Autobus przyjechał, a ja stałam się bogatsza o wiedzę, że wszystkie informacje na przystankach to są jedynie luźne sugestie, którymi nie należy się przejmować.

Droga na zajęcia przebiegła bez większych przygód, za to droga z zajęć, która przypadła na godziny szczytu, była ciekawym doświadczeniem kulturowym, a wręcz kulturalnym.

Oczywiście 35, które akurat z przystanku powrotnego miało jechać, nie przyjechało, więc wróciłam czym innym. Erywań w godzinach szczytu właściwie niczym nie różni się od dantejskiego piekła, a wnętrza autobusów nie są wyjątkiem, ale!

No właśnie, ale. Znacie to z naszych rodzimych autobusów - "Gdzie się pcha?!", "Co robi z tym plecakiem?!", "Niech się posunie!", "Po co żyje?!", prawda? W Erywaniu tego nie ma. Zaraz po tym, jak wsiadłam do autobusu, pani, która szczęśliwie miała miejsce siedzące, wzięła ode mnie mój plecak, żeby mnie i innym stojącym było wygodniej, a potem pozbierała tobołki od innych współstaczy. Podobno norma. 
Jak tylko zwolniło się miejsce siedzące, czający się na nie (na oko) dziesięciolatek mi je zaoferował. Nie jestem ani stara, ani w ciąży. Po prostu tak się tutaj traktuje kobiety. Wszystkie. Wiem, paskudni seksiści uczeni od najmłodszych lat, że kobiety to słabsza płeć, nie?**
Wysiadając, usiłowałam przepchnąć się do kierowcy, żeby zapłacić, ale jakiś młody człowiek z uśmiechem wziął ode mnie pieniążek, żeby podać go dalej.

No i wysiadłam. Lekko skołowana ilością drobnych przysług i miłych rzeczy, które w Polsce byłyby przejawem najwyższej kultury (albo frajerstwa), a tutaj po prostu "tak się robi".

No fajnie.

Autobusowe know-how


  1. W Erywaniu za bilety płaci się u kierowcy - jeden bilet kosztuje 100 dram, czyli jakieś, khem, 70 gr? No chyba, że jedziemy trolejbusem, wtedy zapłacimy 50 dram (taniej niż piechotą). Chociaż nie powiem, komfort jazdy jest adekwatny do ceny.
  2. Rozkład jazdy, mapki, informacje o autobusach na przystanku - zapomnij.
  3. Odkryłam za to, że każdy autobus ma na czółku napisaną dzielnicę oraz "masywy" (dzielnice w dzielnicy?) przez które przejeżdża. Oczywiście po ormiańsku. Szczęśliwie dla mnie, moja dzielnica ma w nazwie akurat tylko te literki, które znam. Cyferki na szczęście są arabskie (co nie jest takie oczywiste, bo Armenia miała kiedyś własny system numeryczny).
  4. Płacąc za bilet, nie obawiajcie się dawać pieniążka innym ludziom, on naprawdę trafi do kierowcy. Jeżeli nie macie drobnych, powiedzcie "mi hat", mój mąż twierdzi, że oznacza to "jeden raz", ale nie umiał wytłumaczyć, dlaczego zamiast "mek" ("jeden") mówi się "mi". Tak czy siak nie ma to sensu, ale działa, bo sprawdziłam. 
  5. Jeśli akurat kierowca nie ma wydać, istnieje spora szansa, że zatrzyma się przy jakimś sklepie i wyjdzie rozmienić, ku uciesze innych kierowców oczywiście. Zapomnijcie o: "Wyliczone ma być".
  6. Jak autobus zatrzyma się na środku ulicy, a Wy, żeby do niego dojść, będziecie musieli lawirować między samochodami, to również będzie to całkiem normalne. Nie mogę się doczekać, aż zacznę mieć samochód w Armenii. Wtedy każdy dzień będę przeżywała tak, jakby jutra miało nie być. <3


* Przyznajcie się, kto myślał, że to ironia?
**To z kolei była ironia. Bardzo dużo ironii.



Komentarze

Popularne posty